NA ANTENIE: PRZETANCZONE SERCA (2024)/PABLOPAVO I LUDZIKI
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
SŁUCHAJ RADIA ON-LINE
 

Rock w krajach RWPG

Publikacja: 06.12.2016 g.09:39  Aktualizacja: 07.12.2016 g.09:45
-?-
Powiedzieliśmy już dwa słowa o rock'n'rollu w Związku Radzieckim i Czechosłowacji, żeby osłabić wrażenie, iż cały ten ówczesny łomot to Stonesi, Beatlesi i Czerwone Gitary.
omega - Omega
/ Fot. Omega

Bo weźmy taką Bułgarię. Tam pierwszy zespół bitowy o nazwie Bandaracite powstał już w roku 1963 i śpiewał hity Presleya i Cliffa Richarda. Co ważne – w języku oryginału. A ponieważ muzycy tego języka nie znali wcale, więc zawsze przed występem informowali słuchaczy, że teraz będzie po angielsku.

No i konkurencja wyrosła im już po czterech latach, bo wtedy powstał w Bułgarii drugi zespół bitowy, któremu radiosłuchacze nadali nazwę Szturcite, żeby łatwiej było zapamiętać. Zespół Szturcite nie pogrywał czysto z zespołem Bandaracite, ponieważ nabył jedyny wtedy w Bułgarii wzmacniacz stuwatowy. I na tym się właśnie przejechał, ponieważ wszystkie większe miasta Bułgarii wydały zakaz koncertowania dla Szturcite, jako że koncerty przy wzmacniaczu stuwatowym mocno demoralizowały młodzież. A zespół Barandacite też niewiele na tym zakazie skorzystał, bo muzyków pobrali do wojska i w Bułgarii nastała cisza na następne dziesięć lat.

W bratniej Rumunii też trudno było stwierdzić przejawy szaleństwa na tle rok and rolla. Wprawdzie pierwsza grupa mocnego uderzenia o nazwie Sincron powstała już w roku 1964, ale w repertuarze, który nazywała rockowym, miała takie piosenki jak „La Cucaracha” czy song Edith Piaf „Je ne regrette rien”. No i ruszyła lawina, której nie sposób było zatrzymać. Na pierwszy Festiwal Zespołów Rockowych zorganizowany w Bukareszcie w 1971 roku zgłosiło się już osiem grup. A czujna rumuńska wytwórnia płytowa Electrorecord już w pięć lat później zebrała i wydała niemal cały dorobek rumuńskiego rock and rolla na trzech płytach długogrających. Ta pomnikowa edycja nie odbiła się u nas szerszym echem, choć w radiu była i ciągle jest grana uparcie pewna rumuńska melodia. Utwór Henry’ego Malineau zatytułowana „Marynika”.

Chór Czejanda śpiewał:

„Kogut zapiał sobie i obudził kurki, Konik grzebie nóżką, pusto w żłobie ma, Słonko już wyjrzało zza różowej chmurki Krówka ryczy głośno, zaraz mleczko da. Marynika! Marynika! Nawet oka nie odmyka”. Miłe, ale rock to raczej nie jest. Chyba, że rumuński

Z kolei na bratnich Węgrzech rock and roll miał się podobnie jak w bratniej Polsce. Weźmy chronologię. Pierwszy węgierski zespół betaowy o nazwie Bergendy powstał w 1958 roku, pierwszy polski o nazwie Rhytm And Blues w roku 1959. Węgierski Iles w roku 1960, w tym samym, co Czerwono-Czarni, węgierskie Metro w roku 1961, nasi Niebiesko-Czarni w 1962. Węgierska Omega to rok 1963, Czerwone Gitary – 1965. Najwcześniej rock and rolla grywano w weekendy w niewielkich budapesztańskich klubach, z tym, że zawsze jeden balowicz musiał stać na czatach i jak zbliżał się ktoś podejrzany, to publiczność na parkiecie kończyła z twistem i podrygami i błyskawicznie przerzucała się na tango, ponieważ rock był – cytuję tamtejszą prasę – „muzyką wariacką i chorą”. Nieco luźniej zrobiło się latem roku 1963 kawałek od Budapesztu, nad Balatonem, konkretnie w ogródku jednej z restauracji w miejscowości Balatonboglar, gdzie grupka entuzjastów popijała wino, zagryzała papryką i gibała się do łomotu grupy o nazwie Atlantis. Nikt z czynników nie zauważył, nikt nie doniósł, więc Atlantis wykonał „Please, Please Me” czy „She Loves You”, choć muzycy po latach przyznali, że gdyby Paul czy John usłyszeli te kawałki, z pewnością nie rozpoznaliby w nich własnych kompozycji. Nie szkodzi, bo gdy muzycy wracali znad Balatonu do Budapesztu, wyprzedzała ich już wieść, że narodzili się węgierscy Beatlesi.

Liczba tych Beatlesów rosła, choć, niestety beatlesi węgierscy wykonywali głownie kawałki Beatlesów angielskich, a jak dokładali coś od siebie, to był to na przykład „Taniec z szablami” Arama Chaczaturiama, „Błękitna rapsodia” George’a Gershwina czy „Koncert Fortepianowy nr1. b-moll” Piotra Czajkowskiego. Można próbować sobie wyobrazić, jak te dzieła symfoniczne brzmiały w opracowaniu na trzy gitary i perkusję, zwłaszcza, że młodzi muzycy znali po pięć chwytów gitarowych na krzyż. Węgierską osobliwością były śpiewające panie, które towarzyszyły bigbitowcom. Taka Zsuzsa Koncz szła jak burza przez festiwale całej Europy, a z licznych jej sukcesów niech mi będzie wolno wymienić dwukrotne zdobycie nagrody za najwyższą ilość sprzedanych na Węgrzech płyt, nagrody o nazwie Cętkowany Lew Pepity, węgierskiej odpowiedniczki nagrody Grammy.

Na jednym ze szkolnych wieczorków tanecznych odkryto drugą perłę węgierskiej wokalistyki rockowej, Sarlotnę Zalatnay, która śpiewała jak Janis Joplin, tylko jeszcze bardziej. I nawet przychylni jej recenzenci pisali, że Sarlotna Zalatnay na estradzie prezentuje się jak Janis Joplin w trakcie silnego przedawkowania. Trzecia znakomitość, zwana gwiazdą Egeru, to Kati Kovacs. Pamiętam, że jak ta pani występowała w Sopocie, to jeden z konferansjerów uparcie zapowiadał ja jako Kati Kovacs, a drugi równie uparcie jako Koti Kovacs i za nic nie potrafili uzgodnić wersji. Ale ponieważ Kati-Koti to jednak skrót od imienia Katalin, więc pewnie jednak Kati. W każdym razie miss Kovacs zaczęła romans z muzyką od studiów na wydziale Jazzu Wyższej Szkoły Muzycznej im. Beli Bartoka w Budapeszcie, ale wytrwała tam tylko rok. I zaraz na rocka się przerzuciła. Jak już swoje wykrzyczała choćby z grupą Lokomotiv GT, to zapragnęła, jak sama mówiła, śpiewać jak Barbra Streissand”. Krytyka jednak studziła te zapały oceniając, że smak muzyczny i możliwości wykonawcze pozwalają pannie Kati zostać najwyżej krewną Shirley Bassey, a i to bardzo daleką krewną.

O węgierskim rocku można by bez końca, ale zakończmy tym, co konieczne. Otóż za nieformalny hymn Krajów Demokracji Ludowej, Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej i Układu Warszawskiego do dziś uchodzi jak najsłuszniej piosenka węgierska pod tytułem, proszę wybaczyć mój węgierski, „Gyongyhaju lany”, po naszemu „Dziewczyna o perłowych włosach”. W Polsce jest ona nadawana prawie tak często, jak inna piosenka węgierska, kompozycja Imre Garaja, której refren brzmi: „Wio, koniku, a jak się postarasz, na kolację zajedziemy.

Wiesław Kot

http://radiopoznan.fm/n/8WOXx5
KOMENTARZE 0